niedziela, 4 maja 2014

Fresh Sparkling Snow... w kwietniu :D


Ponoć najlepiej zaopatrywać się w rzeczy na zimę na przecenach wiosną i latem, ale czy to samo dotyczy kremów do rąk? Raczej nie, ale ja nie mogłam przejść obojętnie niebieskiej tubki ze zdjęciem drzewa oplecionego świątecznymi lampkami. Dodatkowo ta nazwa Fresh Sparkling Snow, te z Was, które kochają zimę wiedzą o czym mówię :D.


 Dobra, wiem ten wpis powinien pojawić się w styczniu, lutym, no ewentualnie w marcu, ale nie w maju. Słonko pięknie świeci za oknem, a ja Wam pokazuję jakieś kremisko do rąk z edycji zimowej. Wszystko się zgadza. Nie zmienia to faktu, że zawładnął moim serduchem i rękami. Niestety kupiłam chyba ostatnią sztukę pod sam koniec marca, będąc przypadkiem w Bath&Body Works. Na jednym ze stołów wśród nowej kolekcji wiosennej zaplątał się ten pojemniczek i jak tylko zobaczyłam te lampeczki na zdjęciu to wiedziałam, że wyjdzie ze mną ze sklepu. Oczywiście w styczniu (teraz się dopiero dowiedziałam) te kremy były super przecenione na ok. 14 zł, a ja w marcu zapłaciłam ok 30 zł. Trudno, prawda jest taka, że kupiłam bo światełka i koniec.

Czy jest tam coś interesującego oprócz nastrojowego, zimowego obrazka? No tak, skład dłuższy od moich włosów, z parafiną na drugim miejscu. Gdyby był to krem do twarzy, to pewnie i tak bym go kupiła mimo tej parafiny (ten świąteczno-zimowy klimat), ale z przeznaczeniem do rąk :D. Na tą część ciała parafinę nakładam bez obaw i bardzo sobie chwalę.

To nie wszystko, jest jeszcze zapach! Zapach jest cudowny, taki trochę arbuzowy, cytrusowy, nieokreślony, mimo wszystko trochę śnieżny. Chociaż głupio to zabrzmi, bez względu jak pachnie migoczący śnieg to ten zapach mi się z nim kojarzy. Arbuz ze śniegiem, wiem, wiem :P


Konsystencja gładka, odpowiednio gęsta. Krem bardzo dobrze działa, zapach jest bardzo intensywny i wyjątkowo długo utrzymuje się na dłoniach. Jedną rzecz mogę mu zarzucić, zostawia film na dłoniach, początkowo trochę lepiący. Po kilku minutach ta lepkość znika, ale przez chwilę lepiej nie dotykać klawiatury lub dokumentów w pracy. 

Zdecydowanie przepłaciłam i kupiłam go w nieodpowiednim momencie, ale i tak za każdym razem jak go używam robię to z prawdziwą przyjemnością. Nie żałuję ani złotówki :D.

A u Was jeszcze jakaś edycja zimowa z pielęgnacji jest w użyciu?
Pozdrawiam

piątek, 2 maja 2014

Uległam pokusie, czyli Lawendowa Farma i ja

Jakiś czas temu Agata pisała o cudach i cudeńkach z Lawendowej Farmy. Starałam się, uwierzcie, że się starałam nic nie zamawiać, ale jak można nie zamówić? No nie dałam rady, urzekła mnie historia tej domowej mydlarni, urzekły mnie produkty opakowania i zanim zdałam sobie sprawę z tego co robię odbierałam przesyłkę z rak kuriera :). Czy było warto?


środa, 30 kwietnia 2014

Zielony eksperyment

Odkąd kupiłam paletkę sleek garden of eden zbierałam się do tego by wypróbować zielone kolory. Mówiąc szczerze nie przepadam za zielonymi cieniami, z reguły używam ich jako dodatku do makijażu, jeśli już ich używam. Postanowiłam dłużej nie zwlekać i sprawdzić czy do moich rudych włosów i niebieskich oczu pasują zielone cienie. 

Oto i efekt eksperymentu:


środa, 9 kwietnia 2014

Zrzucamy nadbagaż!!! Odsłona nr 2



 Dzisiaj dla odmiany nie pokażę Wam pazurków, makijaży czy też kremów. Tym, które zainteresował mój post o rozpoczęciu akcji chudniemy pod okiem lekarza, opowiem jak ma się stan rzeczy po prawie trzech miesiącach.

 Początkowo planowałam opisywać Wam moje wrażenia, osiągnięcia lub ich braki po każdej wizycie. Uznałam jednak, że nie będę Was zanudzać bo jakby nie patrzeć cudów nie ma i nie schudłam 25 kg (jeszcze :D). Jednak jest już widoczna różnica.

Nie ważę nic oprócz owoców (które pojawiły się po pierwszych trzech tygodniach). Nie mam narzuconego menu na każdy dzień. Żelazna zasada to pięć posiłków dziennie, z czego ostatni do godz. 20. Nic nadzwyczajnego, żadnego ukrytego sposobu. Tylko to o czym trąbią dietetycy na prawo i lewo: regularność posiłków, a w nocy się nie je. Proste? Proste. To czemu nie można było wcześniej? Bo zawsze coś stało na przeszkodzie, jak znajdę jakąś mądrą wymówkę to się pochwalę.

Jem prawie wszystko na śniadanie dwie kromki chleba razowego, na przekąskę owoce (150 g i jedyne ważenie produktów), na obiad jem warzywa z patelni (tylko wybieram te, które nie są już zatopione w tłuszczu) lub gotowane razem z surowymi, a do tego porcję mięsa. Może być smażone (na małej ilości tłuszczu), gotowane, pieczone, drobiowe, wołowe etc. Byle bez panierki, ale z przyprawami. Znów mały posiłek w postaci warzyw i sałatka na kolację z dodatkiem szynki lub nawet sera. Jak dla mnie super.

sobota, 29 marca 2014

Moje pierwsze oficjalne denkowanie

Pierwsze denko pokazało mi, że można dość szybko wykańczać produkty jeśli się nie używa czterech tego samego typu w jednym czasie. Problemem jest powstrzymanie domowników przed wyrzuceniem cennych buteleczek. Przyznam, że kilka razy mi się nie udało, ale mimo to przez ten miesiąc uzbierałam kilka pustych pojemników. Oto i mój skromny zbiór:


 Postaram się to w miarę sprawnie opisać by Was zbyt mocno nie zanudzić. Zaczynamy odliczanie:


1. Mydełko i żele


Mydełko w żelu firmy Yves Rocher o bajecznym zapachu pistacji z kakao dostałam od św. Mikołaja. W zestawie był również żel pod prysznic oraz balsam do ust w sztyfcie. O balsami opowiem w innym poście, natomiast żel nie załapał się do zbioru bo z uwielbieniem wykończyłam go jeszcze w styczniu. Co do mydełka, uwielbiam mydła w żelu bo są schludniejsze w obsłudze niż te w kostce. Mydło to nie wysusza rąk, skóra jest mięciutka i pachnąca. Zapach jest wspaniały, pomocnik Mikołaja razem z głównym zainteresowanym trafili idealnie w mój gust. Kakao i dość mocno wybijająca się pistacja. Miodzio. Drogi pomocniku, wiem, że to przeczytasz BARDZO DZIĘKUJĘ.

Róż i już...czyli wiosna na paznokciach

Trochę czasu minęło od mojego ostatniego posta, nie będę się tłumaczyć co się stało i dlaczego.  Jedno jest pewne zapału nie straciłam, wręcz przeciwnie przez ten cały czas zbierałam pomysły i próbowałam wszystkiego co wpadło mi w ręce. Bardzo mi miło, że dołączyłyście do obserwatorów mojego bloga i bardzo dziękuję smarującej Agacie, że swoimi wpisami zachęciła Was by tu zajrzeć. Dodatkowo przez ten miesiąc, za namową Agaty, starałam się z całych sił kończyć te pojemniczki, które rozpoczęłam i nawet udało mi się kilka opróżnić :D . Tak czy siak, wiosna jest to zachciało mi się trochę koloru na paznokciach. Czegoś wesołego i dziewczęcego, czyli róż i już.





Zwyczajowo pod kolor nałożyłam odżywkę Eveline, a utrwaliłam produktem 3w1 również tej firmy. Kolor bazowy to piękny róż Golden Rose nr 12. Koniecznym elementem błyszczącym jest lakier brokatowy Golden Rose z serii Jolly Jewels w fiolecie. Powiem szczerze, że uwielbiam brokatowe lakiery z tej serii. Wystarczą dwie cienkie warstwy by w całości pokryć płytkę paznokcia bez żadnych prześwitów. Dodatkowo bardzo szybko wysychają. Tutaj użyłam jednej cieniutkiej warstwy, bo nie chciałam zamalować lakieru bazowego, ale jak widać na zdjęciu brokatu jest bardzo dużo. Tak jak lubię :D.

                            

Parę słów muszę dodać o nowym utwardzaczu. Wcześniej używałam Płynnego Szkła tej samej firmy. Błysk był. ale czy to lustro... moje błyszczą się bardziej (jak są czyste). Utwardzał bardzo dobrze, lakier trzymał się 7 dni. Dokładnie po 6 dniach lekko ścierały się końcówki. Niestety musiałam go wymienić, bo bardzo zgęstniał i oczekiwanie na wyschnięcie to była katorga. Szkoda bo zostało mi pół opakowania. Pół opakowania, którego nie można już zużyć. Marnotrawstwo takie, bez sensu.  
Ten nowy lakier nawierzchniowy oczywiście jest świeży i rzadki. Napisane jest, że wysusza w 60 sekund. Nie szalałabym tak, ale owszem 5 min i suchutkie. Niestety ma też wadę i to dużą jak dla mnie, utrwala do ok 4 dni. Niby dobrze, ale jak dla mnie poprzedni bił go na głowę jeśli chodzi o trwałość. Ponoć nie można mieć wszystkiego. Powiem Wam w tajemnicy, mam na oku coś innego.

A Wy jakie kolorki wybieracie by uczcić wiosnę? 

                                                                                                     Pozdrawiam

PODPIS












czwartek, 20 lutego 2014

Nie jest łatwo wydać pieniążki w Sephora Online


Zastanawiałam się czy opisać moje przygody z Sephorą, czy może mówiąc kolokwialnie olać temat i do niego już nie wracać. Doszłam do wniosku, że skoro tak łatwo przychodzi nam źle oceniać kosmetyczny buble, wywołując ich nazwy, ceny, miejsce zakupu (bądź też dobrze ocenić ich bublowatość :P), pozwolę sobie na moją absolutnie subiektywną ocenę nowej usługi, mianowicie możliwość zrobienia zakupów w Sephorze przez internet.


Uwaga będzie długo. Oto mój dramat w trzech aktach.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Oszukana? GOLDEN ROSE 3D GLAZE

Moja miłość do brokatu kiedyś mnie zgubi, skończę jako kobieta w podeszłym wieku w brokatowym berecie i w cekinowej garsonce, jak bum cyk cyk. Tymczasem godząc się z przyszłością, po raz kolejny uległam magii błyszczącej buteleczki. Niestety czar prysnął wraz z otwarciem lakieru. 

A oto główny bohater z kolegami:


 Jak widać na zdjęciu mój bubelek urzekł mnie niebieskimi płatkami z ciemniejszymi drobinami. Spodziewałam się, że z pewnością nie będzie tak napigmentowany jak mój ulubieniec z od Sally Hansen. Oczekiwałam jednak, że będzie miał trochę tego błysku. Przynajmniej tak powiedziała mi buteleczka. Zdaje się, że kłamała (buteleczka, bo napis na niej krzyczał prawdę, tylko wypadałoby przeczytać).


Jak otworzyłam buteleczkę to okazało się, że w środku głównie jest niebieskawy lakier i tylko troszkę płatków i brokatu. W dodatku płatki nie są niebieskie czy tam granatowe tylko takie jasne opalizujące (na zdjęciu wydają się żółte). Nałożyłam warstwę białego lakieru, myśląc, że może pomoże to podbić kolor i zwrócić większą uwagę na drobinki. Musiałam użyć dwóch warstw, po jednej wyglądały na trupio sine i prawie bez bling bling. Po drugiej stały się fioletowo-siwe. Bling bling bardziej widoczny, ale bez przesady.

 

O jednej rzeczy należy wspomnieć, tak wiem, że w sklepach są te śmieszne kolorowe paznokcie z próbkami lakieru. Jako wiecznie roztrzepana osoba oczywiście nie skorzystałam i uległam temu co widziałam przez szkiełko. Jak byk napisane jest top coat, więc nie mogę mieć pretensji. No i mam co chciałam.

Jeśli mam podsumować to nie chciałam takiego powierzchniowego lakieru, chciałam dużo błysku. Jednak nie będę go całkowicie spisywać na straty. Muszę przyznać, że chociaż nie jest to lakier, który chciałam kupić to pięknie choć delikatnie się mieni na różne kolory, top coat z niego przyzwoity. Z pewnością przypadnie do gustu tym z Was, które nie lubią świecidełek rodem z odpustu. Nakłada się też fajnie, pędzelek jest dość elastyczny i szeroki, takie lubię najbardziej. 

A Wy co myślicie? Przypadł Wam do gustu? Pozdrawiam gorąco.
PODPIS



środa, 5 lutego 2014

Makijaż: test nowej palety Sleek GARDEN OF EDEN

W poniedziałek zapukał do mnie kurier i patrząc się na mnie podejrzliwie wręczył mi niepozorną paczuszkę. Nie wiem czy dziwnie mi się przyglądał bo miałam na włosach zasychającą już maskę, czy zadziwił go szał w moich oczach. Prawie skakałam z radości bo w tym szarym, zwykłym, niczym nie wyróżniającym się pudełku podróżowały do mnie kolorowe skarby. Zatem dziś pierwsza odsłona, makijaż wykonany cieniami z paletki:

Sleek i-Divine garden of eden PALETTE
Paletka absolutnie mnie urzekła. Kolorki są bardzo ładne. Oczaruje te z Was, które tak jak ja lubują się w brudnych, mieszankach fioletu z brązem. Druga linia kolorystyczna to zielenie, zarówno te jasne jak ciemniejsze. Standardowo mamy do wyboru błysk (w palecie wydają się mocno brokatowe, na powiece są perłowe, oj luuubię to), półmaty z nienachalnymi drobinami jak i całkowite maty do rozcierania.

sobota, 1 lutego 2014

Mój handmade: zapudełkowany, bajecznie kolorowy wieniec




Dzisiaj przybywam z zupełnie innym tematem. Święta dawno się skończyły (a szkoda, bo uwielbiam ten czas i te wszystkie kolorowe, brokatowe, tandetne ozdoby :D), a u mnie na ścianie dalej wisiał mój największy skarb minionego roku. Wisiał i czekał, aż łaskawie najdzie mnie ochota na zrobienie mu nowego domku. I oto ten dzień nastał, zakasałam rękawy i oto efekt:


czwartek, 30 stycznia 2014

Zielone iskierki

Witajcie,
 dzisiaj przybywam do Was z moim nowym makijażem. Dzisiaj postawiłam na klasykę, ale z małym pazurem.


 Mikołaj przyniósł mi na święta zielone kolorki i nieśmiało próbuję nimi odgonić zimę. Zielony kolor jest tylko akcentem, ale wydaje mi się, że wygląda bardzo przyjemnie w tym połączeniu. Na środek powieki użyłam brokatu (jakby inaczej :D), który w sztucznym świetle pięknie iskrzy się na zielono.



Moim zdaniem klasyczne makijaże pięknie podkreślają oczy, a delikatne akcenty sprawiają, że są ciekawsze. Rzęsy są naturalne pomalowane najpierw bazą, następnie czarnym tuszem. Brązy roztarte są pomarańczowym cieniem.

Na oczach błyszczy się brokat, dlatego usta pomalowałam flamastrem Astor w moim naturalnym kolorze i lekko nabłyszczyłam dołączoną do flamastra wazeliną.


 Mam nadzieję, że spodobał Wam się efekt. Życzę Wam miłego dnia, a sama wracam do wieczornej kawki i przetrząsania internetowych drogerii. Do stacjonarnych nie miałam odwagi dzisiaj zawitać, jak wyszłam z domu i wiatr nie pozwalał zamknąć mi powiek, mrożąc oczy przy okazji, szybciutko załatwiłam co miałam i wróciłam do cieplutkiego domku. Trzymajcie się cieplutko w te mroźne dni ;D.

P.S. Dodatkowo dziś dogrzewam się świecą zapachową Glade o zapachu granatu. Słodki, zimowy zapach i ten blask świecy, pozwalają mi nie myśleć przez chwilę o tym, że jeszcze dzisiaj będę musiała wyjść na ten mróz. Brrrrrrrr.


PODPIS








poniedziałek, 27 stycznia 2014

Co tam nowego w kolorówce?

Już dawno nie powiększałam swoich zbiorów z zakresu kolorowych cudeniek, ale będąc w Naturze jeszcze w grudniu po jakieś drobiazgi do domu, nie byłabym sobą gdybym nie zajrzała do szaf z kosmetykami do makijażu. Jako, że święta się zbliżały a mi już oczy się świeciły od samego patrzenia na te skarby, postanowiłam, że mogę się skusić tylko na kilka (dosłownie kilka) rzeczy.



Wybór padł na absolutnie urzekającą (przynajmniej mnie spinkę kokardkę, akurat nie z kolorówki, ale nie mogłam się powstrzymać ;D), oraz cień marmurek z catrice oraz eyeliner w żelu/kremie maybelline.

Cień jest perłowy z drobinkami, oraz plamkami różu. Fajne jest to, że można nakładać go również na mokro. Mówiąc szczerze mokre nakładanie najbardziej mi pasuje. Mniej widoczne są wtedy drobinki, a cień dłużej się trzyma i nie osypuje, a wykończenie ma bardziej perłowe. 



Wpadłam w szał radości, gdy zobaczyłam, że oto jest i u mnie eyeliner w żelu maybelline. Właśnie miałam prosić koleżankę by przy okazji wizyty w Polsce przywiozła mi kilka słoiczków różnokolorowych do przetestowania, a tu taka niespodzianka :). Akurat była promocja z 30 zł na ok.20 zł. Jak można się spodziewać po czarnym i brązowym kolorze zostało tylko wspomnienie i załapałam się na głęboki fiolet. Kolor i tak mi się spodobał, aczkolwiek z oceną produktu jako całości wolę się wstrzymać do kupna czarnego koloru. Póki co mam wrażenie, że jest lekko suchy, bardziej niż bobby brown, który był moim pierwszym żelowym eyelinerem i ulubionym jak do tej pory. Być może to wina tego jednego egzemplarza, ocenię jak wypróbuję inny słoiczek tej firmy. Tak czy siak, nie jest źle.


Różowy marmurek catrice tak mi się spodobał, że przy okazji kolejnej wizyty w drogerii postanowiłam wzbogacić się o kolejne dwa kolory. Cudny złoty, który jest idealny na środkową część powieki, oraz brudny, szarobury  super solo lub jako kolor bazowy (również używam ich z wielkim zadowoleniem, ale tylko na mokro, paluchem).

Używałyście tych cieni? Co o nich myślicie? A może miałyście już w swoich łapkach powyższy eyeliner? Też macie wrażenie, że jest suchy, za mało kremowy?
PODPIS

Rozmazany poniedziałek :)







Hej Dziewczyny,
jak Wam upływa poniedziałkowy wieczór? Ja zaraz wykorzystując wolną chwilę chce Wam pokazać mój makijaż, który zrobiłam sobie na małe spotkanie z przyjaciółmi.


Jak widzicie makijaż wykonany jest w kolorze brązu z dodatkiem złota. Są to moje ulubione kolory w makijażu bo pasują praktycznie wszystkim i do wszystkiego. Ze względu na charakter spotkania (karnawał :D) pozwoliłam sobie na doczepienie sztucznych rzęs. Na co dzień tego nie robię, zamiast sztucznych używam bazy i dokładnie tuszuję rzęsy. Aby troszkę przełamać klasyczną kolorystykę na linii wodnej użyłam zielonej kredki do oczu (niestety nie jest ona dobrze widoczna na zdjęciach, ale zaufajcie mi ona tam jest i bardzo dobrze ją widać :D)


Tym razem zrezygnowałam z tradycyjnego cieniowania, oraz kreski na górnej powiece na rzecz roztartej kreski przy użyciu brązowego cienia. Makijaż jest wyrazisty, ale nie nazbyt mocny. Mimo to nie chciałam przesadzać z kolorem ust, więc wybrałam kredkę do ust w kolorze naturalnego koloru i pokryłam je błyszczykiem o lekko brzoskwiniowym kolorze.



 Mam nadzieję, że efekt Wam się podoba, jeśli będziecie zainteresowane to chętnie dopiszę szczegóły dotyczące użytych kosmetyków. A jakie są Wasze ulubione makijaże na wyjścia z przyjaciółmi?
Pozdrawiam cieplutko,
PODPIS





sobota, 25 stycznia 2014

Wielkie pędzlowe pranie

Ostatnio zostałam  poproszona o wykonanie makijażu weselnego. Nic nadzwyczajnego, nie jestem profesjonalistką, ale ponoć nieźle mi to wychodzi. Ze względu na pracę zawodową (zupełnie nie związaną z tematem) rzadko mogę sobie pozwolić na tą przyjemność, ale tym razem miałam trochę wolnego więc z wielką chęcią się zgodziłam.

Wszystko ładnie pięknie, ale przygotowując się do zadania zorientowałam się, że zostało mi już bardzo mało płynu do czyszczenia i dezynfekcji. Pora zbyt późna by podjechać i kupić. Hmmm co by tu zrobić? Postanowiłam po raz pierwszy użyć dobrze znanego sposobu - wyprałam je szamponem dla dzieci.



Tak, tak, wiem. Nie ja pierwsza nie ostatnia, ale mówiąc szczerze trochę się bałam. Bardzo lubię swoje pędzle i staram się o nie dbać. Do tej pory kupowałam specjalne płyny, jedne do czyszczenia, a inne do dezynfekcji. Jedne tańsze, inne droższe. Sytuacja zmusiła mnie do wypróbowania innego sposobu. Powiem szczerze, jest ok.

Najgorsze zawsze do czyszczenia są pędzle do podkładu. Nie powiem, musiałam kilka razy je umyć, ale efekt jest bardzo dobry. Włosie się nie zmieniło, dalej jest mięciutkie, milutkie. Takie do miziania. Mam dużo pędzli, na zdjęciu zaledwie małą część. Różnych firm i różnej jakości. Nawet te najtańsze przeżyły bez uszczerbku. 





 Dlaczego o tym piszę? Bo do tej pory czytałam i słuchałam jak mówicie, że wcale nie trzeba kupować płynów do czyszczenia, domowe produkty są równie dobre, a ja ciągle nie mogłam się przekonać. Otóż można, przyznaje rację,  przesadzałam :). Teraz zostaje tylko przy płynie bakteriobójczym, a w planie mam spróbować mydła biały jeleń. Ponoć jest jeszcze lepsze. Zobaczymy :)


A Wy jak czyścicie swoje pędzlowe skarby? Pozdrawiam,
PODPIS

Po pierwsze: zrzucić nadbagaż!!! --> Relacja Panny Dżoanny cz.1

Tak jak już wcześniej pisałam na ten rok mam duuuuuże plany, a właściwie to ciężkie. Przez ostatnich kilka lat wyhodowałam na sobie niezły zapas dodatkowego obciążenia. Trochę przez głupotę, zamiłowanie do jedzenia, tryb pracy, jak również przez lenistwo.

 Nie mam zamiaru się tłumaczyć, jaki jest efekt widać, nie da się tego ukryć :/ Natomiast nie mam zamiaru udawać, że jest super i zadowala mnie obecny stan.  Ale, ale nie poddaje się i po raz kolejny wypowiadam wojnę tłuszczykowi!!!


Tym razem objęłam inną metodę. Do tej pory sama się odchudzałam i nie wyszło. No nie tak do końca, bo wyszło i to całkiem sympatycznie, ale na krótko. Niestety moja "dieta cud" polegała na wyłączaniu większości produktów. Próbowałam też diety białkowej - no i niestety, efekt baaaaardzo krótkotrwały. Do momentu kiedy nie zjadłam czegoś "normalnego" było dobrze, jak zaczynałam jeść z powrotem np. makaron, nawet w małych ilościach, niemalże czułam jak mój brzuch momentalnie puchnie. Nie, wbrew pozorom tego co pewnie teraz myślicie nie jestem typem fastfoodowym, zdarza mi się zjeść jakąś pizzę, frytki etc. nie częściej niż do 5 razy w roku. Moją zmorą jest czekolada, którą uwielbiam niestety i pory posiłków. Najczęściej jeden obfity i do tego po pracy jak wracam ciemną nocą ;/.

Nie chcąc powtarzać błędów z przeszłości, zrobić to raz i porządnie, a nie zrobić sobie krzywdy. Może wolniej, ale na długi czas, udałam się do poleconej mi dietetyczki, lekarza co ważne (przynajmniej dla mnie). Efekt jej pracy przy całkowitym zaangażowaniu pacjentki widziałam i szczerze zazdroszczę. Jak dla mnie cud, który już od dwóch lat się utrzymuje ---> wow!

Dwa tygodnie temu lekko zdenerwowana udałam się na pierwszą wizytę. Pierwsza myśl, o rany to takie krępujące, mam jej opowiadać o swojej zmorze, przyznać się, że nie dałam sobie sama rady etc. Ale tak z drugiej strony to lekarz dietetyk, każdego dnia spotyka się z takimi historiami jak moja. Raczej jej nie wzruszy.

Weszłam do gabinetu, wcześniej słyszałam, że to twarda babka, a tu taka miła niespodzianka. Kobietka uśmiechnięta od ucha do ucha :). Bardzo szybko zruszyła wszelkie lody miedzy nami, sprawiła, że czułam się bardzo komfortowo, mimo, że temat trochę krępujący. Zbadała, zmierzyła, obejrzała i... zadała mi pierwszą pracę do domu. Przez 5 dni musiałam notować każdy spożyty posiłek, a do tego zrobić stos badań.

Kurczę, powiem Wam, że przecież wiem co jem, natomiast jak zapisałam to na kartce z godzinami posiłków, przeżyłam szok. 10 h między jednym, a drugim posiłkiem. Zamiast śniadania pożywne 4 cukierki czekoladowe. Sama nie zwracałam na to uwagi...no i efekty mam. Wstyd mi było to pokazać, bo co z tego że obiad zjadłam zdrowy, nie jem pieczywa, ziemniaków, smażeniny z przyzwyczajenia, skoro zamiast reszty posiłków wolę raczyć się cukereczkiem. No dramat.

Po tygodniu wizyta nr 2, z wynikami i planem posiłków, podreptałam ze zwieszoną głową.Wnikliwie przestudiowała wyniki, znalazła kilka poważnych problemów, które uwzględniła przy wyborze rodzaju diety  (nie nie obrosłam cholesterolem, cukrem etc.) i krzyknęła START!

I faza na trzy tygodnie, później kontrola. Wyznaczyła mi cel do osiągnięcia, ostrzegła, że oczekuje żelaznej dyscypliny. Wszystko mam wyjaśnione i... od czterech dni jedziemy z tematem. I powiem Wam, że jest spoko. Jak na moje oko to strasznie dużo jem (no tak 5 posiłków), ale jest fajnie. Moim największym problemem jest rozplanowanie by ze wszystkimi zdążyć :).

To początek, ale postanowiłam opisać moje pierwsze doświadczenia u lekarza dietetyka, może któraś z Was się zastanawia? Może nie wiecie czy warto? Ja wiem, że warto i że, będzie ciężko momentami, ale to tak naprawdę w dużej mierze zależy tylko od mojej pracy nad sobą i zaangażowania. Jak to mówią i śpiewają: najtrudniejszy pierwszy krok, a on już za mną. Trzymajcie kciuki :)
PODPIS





czwartek, 16 stycznia 2014

Drobne zakupy pielęgnacyjne



 Wczoraj przy okazji wizyty na poczcie zajrzałam do pobliskiego Rossmanna. Właściwie to nie miałam nic ważnego do kupienia, ale przecież nie mogłam wyjść ze sklepu z pustymi rękami. Oto moje łupy:
 
 

 Jak widać na zdjęciu nie ma tego dużo, głównie uzupełniłam zapas odżywek/masek do włosów. Moje kłaczki przechodzą wielką rewolucję stąd mój wybór. Ceny w moim osiedlowym sklepie są wyjątkowo zawyżone, dlatego jak już jestem w jakiejś drogerii to kupuję po kilka sztuk odżywek/balsamów etc. Średnio odżywki droższe są o 5-8 zł, więc różnica jest spora. 

Zachęcona pozytywnymi opiniami w blogosferze i na wizażu postanowiłam wypróbować odżywkę Garnier Ultra Doux z olejkiem z awokado i masłem karite (ok. 8 zł za 200 ml). Olej jest na trzecim miejscu składu, gdzieś tam dalej nieśmiało wygląda do nas masło shea, a oprócz tego standardowo alkohole, glycerin i oczywiście parfum. Czyli skład tylnej części mego ciała nie urywa (a szkoda, nie obraziłabym się), ale też nie sprawia, że uciekam z krzykiem.

Drugim łupem jest maska do włosów suchych i zniszczonych, granat i aloes firmy Alterra. Czytałam, że nie jedna z Was używa kosmetyków tej firmy, ja jakoś nie wiem czemu długo nie mogłam się do niej przekonać. Sama nie wiem z czego to wynikało, ale tak już czasem mam. Mimo, że cena regularna nie jest wysoka ja za swoją zdobycz zapłaciłam całe 5.99 zł  w promocji. Chyba to właśnie mnie przekonało, jakby co to porzucę bez żalu. Póki co mogę tylko powiedzieć, że zapach ma przyzwoity, słodki, trochę jak podróbka Mamby. Dla mnie może być. Może ktoś używał i powie coś na jej temat? Ja cudów nie oczekuję, ale może się miło zaskoczę?

Trzeci wybór to Gliss Kur Ultimate Oil Elixir. Jakaś nowość (pewnie już nie taka nowość, ale naklejkę ma, a ja jeszcze nie używałam) z super, ekstra, niesamowitym i odżywczym eliksirem oraz płynną keratyną. Zadanie? Ma wygładzić suche i zniszczone włosy dając im gładkość, połysk i ogólnie je odżywić. Czyli co? Czyli jakieś tam silikonki, alkohole i uwaga, uwaga... parabeny. Ja się parabenów ani silikonów nie boję, a Wy? Tego typu odżywek nigdy nie nakładam na skórę, tylko od połowy włosa. Moje włosy lubią takie dociążenie, byle nie na skórze. W środku składu jest argania spinosa kernel oil (olej arganowy, bardzo modny teraz), oraz keratyna. Takiego właśnie składu możemy oczekiwać od tego typu produktów, nic zadziwiającego.


Już miałam wychodzić, gdy moje oko wypatrzyło kolejny produkt Alterry. Olejek do masażu, w promocji, jak inaczej. Bardzo fajny skład, szklana buteleczka z dozowniczkiem, super truper brać, nie patrzeć. To wzięłam, bo jak nie jak promocja, prawda? 



Olejek do masazu migdały i papaja, pomyślałam powgniatam się troszkę, a nóż coś pomoże, a przy okazji nawilży troszkę te moje suche kulasy. Składu nie będę wymieniać ale za te 13 zł dostałam sporą ilość olei i malutki dodatek co by to się trzymało razem przez cały okres ważności. Jak dla mnie super, tylko miałam nadzieję, że ten zapach będzie bardziej migdałowy, papajowy...a jest taki troszku cytrusowy jak Cif, czy inny środek do walki z brudem. Da się przeżyć, choć przyznam, że zapach w pielęgnacji jest dla mnie bardzo ważny. Muszę przyznać, że bardzo fajnie się wchłania i masuje, lepka powłoczka nie jest aż tak upierdliwie lepka. Całkiem miło, jak na pierwszy raz :). 

A jak tam Wasze wrażenia, używałyście któregoś z tych produktów? Dajcie znać, a może warto sięgnąć po coś innego? Pozdrawiam.

PODPIS



wtorek, 14 stycznia 2014

WIĘCEJ BROKATU! Sally Hansen Xtreme wear + Eveline Cosmetics 8w1 total action

 Mamy karnawał, a ja bez karnawału uwielbiam wszystko co się świeci, mieni, błyszczy etc. Teraz mam wymówkę by bez skrępowania używać migoczących i oślepiających brokatowym blaskiem lakierów :). Myślę, że na szczególną uwagę zasługuję poniższy duet, a dlaczego? Zaraz opowiem.

   

   Każdy kto mnie zna, ten wie, że uwielbiam wszelkiego rodzaju kosmetyki z odrobiną lub wręcz napakowane błyszczącymi drobinkami. Często chociaż jeden paznokieć mam pomalowany mocno mieniącym się lakierem. Jeśli w osiedlowym sklepie jakaś kulka w dresie, z włosami każdy w swoją stronę, kupując rano mleko, oślepiła was pazurem, to pewnie mieszkamy blisko siebie :P. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że byłam to ja. Fakt, przyznaje, tego typu lakiery najlepiej wyglądają wieczorową porą w towarzystwie eleganckiej sukienki, ale mi to nie przeszkadza używać ich na co dzień. Jednak mówiąc szczerze nie znalazłam lakieru brokatowego który by mnie zachwycił. Do tej pory, bo teraz siedzę zachwycona, błyszcząca i uradowana od ucha do ucha. Znalazłam idealny glitter czy też brokat, jak kto woli. Sally Hansen po raz kolejny mnie nie zawiódł i chociaż miałam już nigdy więcej nie kupować tego typu lakierów i używać czystego brokatu z bezbarwnym podkładem, skusiła mnie....PROMOCJA. Tak, tak nie po raz pierwszy nie mogłam przejść obojętnie, gdy kolejna pomarańczowa naklejka na półce krzyczała, że mogę mieć ten niesamowicie niezbędny gadżet prawie za darmo! No dobra, wcale nie niezbędny i nie za darmo, ani nie prawie, fakt taniej. Wrzuciłam ukradkiem do koszyczka, dumna i blada pomaszerowałam dalej przez sklep wydawać ciężko zarobione pieniążki na kolejne cudeńka.
 



Czym się zachwyciłam? Lakier jest naszpikowany niemalże do bólu brokatem. Xtreme wear, absolutnie się zgadzam. Zdjęcie tego dobrze nie oddaje, ale jest to fioletowy brokat z mnóstwem innych kolorowych drobinek. Nie tylko pięknie się mieni, ale wystarczą dwie normalnej grubości warstwy by całkowicie pokryć płytkę paznokcia warstwą brokatu. Bez prześwitów. Tylko brokat, o tak. Nienawidzę tego, gdy maluję, maluję i po raz szósty maluję tego samego paznokcia a wciąż mam prześwity. Długo szukałam lakieru z drobinkami, który nie jest top coat'em, a lakierem samowystarczalnym i mam. Bardzo szybko wysycha,a co do trwałości to jak większość lakierów tego typu raczej 7 dni nie wytrzyma, ale u mnie daje radę ok. 4. Później schodzi płatami, ale przez te cztery dni jestem zachwycona, więc jak dla mnie warto. Jeśli lubicie taki efekt, to szczerze polecam.      Na jednego pazurka, dwa, albo wszystkie :D. 

Jako podkładu jak zwykle użyłam zapewne dobrze wam znanej odżywki Eveline Cosmetics 8w1. Nie będę się rozpisywać na jej temat, gdyż na wielu blogach została już obszernie opisana, powiem tylko jest super. Szybciutko schnie, utwardza paznokcia, jedna warstwa jest niemal bezbarwna. Im więcej warstw, tym efekt jest bardziej mleczny. Utwardza paznokcie przez co mniej się łamią i w moim przypadku sprawia, że lakiery dłużej się trzymają. Zdecydowanie jest to mój ulubieniec.

Niech się świeci i niech błyszczy!

PODPIS                                                                                                                                                                                                                                                                             

wtorek, 7 stycznia 2014

DIORSHOW MAXIMIZER vs. EVELINE ADVANCE VOLUMIERE


Nie sądziłam, że moją ukochaną odżywkę Diora zastąpię...odżywką Eveline prosto z Rossmanna, ale zacznijmy od początku.



Jakieś dwa lata temu  na złość mojemu portfelowi i rozsądkowi zakupiłam serum/odżywkę/bazę do rzęs firmy Dior. Zapewne nie jedna z Was miała okazję jej używać, ale z tego co się orientuje zdania są dość podzielone. W moim przypadku serum/ odżywką jest do du..., w sensie nie widzę żadnej poprawy ;-). Rzęsy jakie były takie są. Grunt, że nie zaszkodziła. Natomiast jako baza pod tusz Dior okazał się być niezawodny. Nie dość, że pięknie rozczesywał rzęsy to je podwijał, pogrubiał i wydłużał. Wystarczyło pokryć rzęsy byle jakim tuszem z najtańszej drogerii, a efekt sztucznych rzęs gotowy. Bez kruszenia, zmiany koloru, wodoodporne. Bajka, prawda?
No właśnie niezupełnie. Cena tego magicznego specyfiku wynosiła ok.130-140 zł. Jak na bazę to całkiem sporo, tym bardziej że produkt spełniał tylko 50% założonego planu. Pomimo miesięcy stosowania rzęs nie wzmacniał. Używałam jej nieświadoma, że tuż obok w sklepie czeka na mnie taka niespodzianka :-D.





Przyszedł na mnie czas

Decyzja zapadła. Zaczynamy :)

Długo zastanawiałam się czy jest sens zakładać bloga by po raz kolejny opisywać różne wcierane śmierdziuszki, pachnidła, makijaże te bardziej lub mniej udane etc. Przez wiele miesięcy z zaciekawieniem czytałam Wasze blogi, wciąż nie mogą się odważyć na pierwszy krok. Cóż stało się, że oto piszę mój pierwszy post? Nowy Rok się stał. Wraz z Nowym Rokiem przyszło kilka przemyśleń, poważniejszych i tych wybitnie poważnych. Chyba po raz pierwszy mam prawdziwe postanowienia noworoczne, z pewnością pierwszy raz mam zamiar rzeczywiście realizować je punkt po punkcie. Bujda krzyczycie? Być może. Powiem tak, oby nie. Mam nadzieję, że ten blog pomoże mi w systematycznej pracy nad sobą, przypomni, gdy zapomnę o swoich celach i zmotywuje do dalszego działania.W dalszej perspektywie czasu, oprócz radości dzielenia się opiniami o super hitach i mega bublach pozwoli mi zobaczyć postępy i zmiany z innej perspektywy. Jeśli jakimś cudem Tu trafiłaś to zostaw proszę ślad po sobie w komentarzach :) Buziaki